W CIENIU TORÓW KOLEJOWYCH – PO CO TE PROWOKACJE?
PRZEDWOJNIE W CIENIU TORÓW KOLEJOWYCH
Kiedy wybucha ładunek pod torami między Warszawą a Lublinem, gdy drony naruszają naszą przestrzeń powietrzną, a w sieci krąży fala sprzecznych „rewelacji” – nie mamy do czynienia z odrębnymi epizodami. To element jednej, długiej linii polityki Rosji wobec Polski i Zachodu.
To nie jest jeszcze wojna, jaką znamy z podręczników historii. To jest wojna testująca: jak bardzo da się nas przestraszyć, podzielić i znużyć, zanim ktokolwiek odważy się nazwać sprawy po imieniu.
JAKI JEST STRATEGICZNY CEL KREMLA?
Polska jest dziś państwem frontowym Zachodu – logistycznym kręgosłupem pomocy dla Ukrainy i głośnym adwokatem stanowczej polityki wobec Moskwy. Dla Kremla oznacza to jedno: trzeba nas osłabić, ale tak, by nie uruchomić art. 5 NATO.
Rosja nie musi zwyciężać na polu bitwy, jeśli uda jej się:
• zmęczyć Europejczyków wojną tak bardzo, by zaczęli mówić: „dość, nie stać nas na tę pomoc”,
• rozbić jedność Unii i NATO – tak, by każdy członek bał się przede wszystkim o siebie, a nie o wspólnotę,
• przekonać część społeczeństw, że „to Zachód prowokuje”, a Rosja jedynie „odpowiada”.
W tym sensie Polska jest laboratorium. Kraj na tyle ważny, by atak na nas odbił się echem w całej Europie, i na tyle wystawiony na pierwszy ogień, by warto było sprawdzić tutaj, co działa: sabotaż, migracja, cyberataki, propaganda.
PO CO TE PROWOKACJE?
Wysadzone tory, radio-stop na kolei, drony nad polskimi miastami – mają kilka funkcji naraz.
Po pierwsze – test.
Rosyjskie sztaby obserwują: jak szybko reagujemy, jak działa nasze wojsko, służby, kolej, samorządy. Kto się gubi, gdzie są luki w procedurach, kto milczy, a kto mówi za dużo. Każdy incydent to dla nich darmowe ćwiczenia na żywym organizmie państwa NATO.
Po drugie – strach.
Im więcej takich zdarzeń, tym częściej pojawia się myśl: „to już przedwojnie”. A gdy w tle rosną ceny, inflacja i zmęczenie wojną, strach łatwo przekuć w polityczne hasło: „po co nam ta Ukraina, po co drażnić Rosję?”. O to chodzi – żeby część obywateli zaczęła domagać się „świętego spokoju” kosztem bezpieczeństwa.
Po trzecie – pęknięcia wewnętrzne.
Każda prowokacja natychmiast staje się paliwem dla wojny polsko–polskiej.
Jedni oskarżają rząd, inni opozycję, jeszcze inni – sojuszników. Zamiast mówić jednym głosem o ataku na państwo, kłócimy się, kto ma więcej racji. Z punktu widzenia Moskwy to sytuacja idealna: ofiara sama toczy spór, kto zawinił, a napastnik spokojnie planuje kolejne operacje.
Po czwarte – „możliwość wiarygodnego zaprzeczenia”.
Sabotaż robiony jest rękami pośredników, często za pieniądze lub z pobudek kryminalnych. Atak ma wyglądać jak „lokalne przestępstwo”, a nie operacja państwa. Dzięki temu Kreml może wzruszyć ramionami: „to nie my”, a część opinii publicznej na Zachodzie – skłonnej do wiary w przypadek – przyjmie tę wersję przynajmniej jako „jedną z możliwości”. I właśnie o tę możliwość wiarygodnego zaprzeczenia chodzi.
CO JEŚLI ROSJA ZROBI „JEDEN KROK ZA DALEKO”?
To pytanie wraca jak echo przy każdej prowokacji. Odpowiedź zależy od tego, jak ten krok będzie wyglądał.
Wyobraźmy sobie, że na jednym z takich odcinków torów giną dziesiątki ludzi. Albo że dron, który „przypadkiem” wleciał nad Polskę, uderza w blok mieszkalny. Albo że seria ataków wyłącza na kilka dni prąd i łączność w dużej części kraju.
Wtedy presja na zdecydowaną odpowiedź – nie tylko dyplomatyczną – byłaby ogromna. Państwa NATO musiałyby pokazać, że istnieje czerwona linia, której naruszenie ma realne konsekwencje: brutalne sankcje, masowe wydalanie dyplomatów i agentury, ofensywne działania w cyberprzestrzeni, a może – w skrajnym wariancie – uderzenie w wojskowe zasoby, z których dokonano ataku.
Paradoks polega na tym, że zarówno Zachód, jak i Moskwa nie chcą otwartej wojny NATO–Rosja. Rosja wie, że w starciu z całym Sojuszem byłaby słabsza, a Zachód rozumie, że taka wojna oznaczałaby katastrofę dla Europy. Dlatego gra toczy się na ostrzu noża: maksymalnie podnieść temperaturę – ale nie doprowadzić do wybuchu.
Każda kolejna prowokacja to przesuwanie tej granicy. Dziś jeszcze mówimy o „incydentach hybrydowych”. Jutro, jeśli Rosja uzna, że Zachód jest słaby i podzielony – może zaryzykować więcej. I to właśnie ten moment „o jeden krok za daleko” musimy powstrzymać zanim do niego dojdzie.
CO MOŻEMY ZROBIĆ „ZANIM”?
Najważniejsze jest coś, czego nie da się kupić za żadne pieniądze: odporność i spójność.
• Odporność instytucji – modernizacja wojska, OPL, kolei, energetyki, łączności.
• Odporność służb – sprawny kontrwywiad, szybkie ściganie siatek sabotażowych, jasne komunikaty po każdym incydencie.
• I wreszcie odporność społeczna: umiejętność odróżniania faktów od propagandy, nieuleganie sensacyjnym „przeciekom”, zgłaszanie podejrzanych sytuacji zamiast nagrywania ich na TikToka.
Rosja liczy na to, że zmęczymy się szybciej niż ona – że rozbiją nas lęk, złość i wzajemna nieufność. Jeśli mamy temu przeciwdziałać, potrzebujemy czegoś bardzo „niemodnego”: cierpliwości, dyscypliny i solidarności.
Żyjemy w czasie cichego przedwojnia. To nie znaczy, że wojna jest nieuchronna. To znaczy, że każdy dzień jest testem: czy potrafimy być na tyle mądrzy i odporni, by nie pozwolić, żeby ktoś w Moskwie uznał, iż opłaca się zrobić ten jeden krok za daleko.

